O tożsamości miejskiej i jej współczesnym, opacznym rozumieniu opowiada Piotr Średniawa – przewodniczący Rady Śląskiej Okręgowej Izby Architektów.
Rozmawiała: Beata Stobiecka
Beata Stobiecka: Jak odczuwasz tożsamość swojego miasta, jego lokalną wyjątkowość?
Piotr Średniawa: Trudno jest całościowo opisać wytwór cywilizacji, jakim jest miasto. Inną narrację o nim prowadzą architekci, inną urbaniści, socjologowie, ekonomiści, geografowie, historycy czy agenci nieruchomości. Oprócz obiektywnych i racjonalnych opowieści ważne są również te emocjonalne. Większość rodaków darzy bowiem sympatią miejsce, w którym żyje i z pewnością marzy, aby stało się ono piękniejsze i bardziej przyjazne. Podobne są moje odczucia w stosunku do Gliwic, gdzie obecnie mieszkam. Nie jest to dla mnie miasto nieznane – żyłem w nim jako student i jeszcze parę lat później. Niemniej teraz odkrywam je na nowo – odczuwanie tego miasta przez starszego już człowieka pozwala na nieco głębszą refleksję.
Gliwice, w których zamieszkuje dzisiaj około 173 tys. osób, są jednym z 71 polskich miast liczących od 50 tys. do 250 tys. mieszkańców. Do tego grona należą też m.in.: niedaleki Bytom, Zabrze, Tarnowskie Góry, Rybnik, Żory, Racibórz, Bielsko-Biała, Częstochowa, Opole. Warto dodać, że w ośrodkach średniej wielkości mieszka w sumie około 10 mln Polaków, czyli prawie połowa miejskiej populacji kraju. Myślę, że Gliwice można uznać za reprezentatywny przykład polskiego miasta tej wielkości i posłużyć się nim do przedstawienia szerszej perspektywy, opisującej kondycję i problemy całej tej grupy ośrodków.
Czy to jest właśnie ta skala miasta, którą lubią i mieszkańcy, i projektujący je architekci?
Istotnym walorem ośrodka takiej wielkości jest to, że w znacznym stopniu można go uznać za miasto piesze, bliskie idei miasta może nie piętnasto-, ale przynajmniej trzydziestominutowego. Odczuwalne w nim kameralność i spokojniejszy rytm odróżniają je od metropolii, której przypisuje się nerwowość. Użytkowanie przestrzeni w sposób spacerowy ułatwia też identyfikację z miastem.
Jak zatem takie miasto „spacerowe” buduje swoją tożsamość? Jaką rolę odgrywa w tym procesie architektura, a jaką inne elementy?
Gliwice – podobnie jak wiele innych miejscowości niezniszczonych w czasie drugiej wojny światowej – czerpią do dzisiaj z renty dobrej, czytelnej urbanistyki, która nawarstwiała się od czasów lokacyjnych poprzez XIX w. aż do międzywojnia. Zrealizowane wówczas układy przestrzenne zdefiniowały fizyczną strukturę miasta jako czytelną i logiczną, o ludzkiej skali. Ślady przeszłości dokumentują zabytki architektury, które stanowią istotne miejsca pamięci, może nie o znaczeniu światowym, ale co najmniej lokalnym – były bowiem świadkami historii Gliwic.
Mamy tutaj również perełkę nowoczesnej architektury – dom tekstylny Weichmanna z 1922 r., projektu Ericha Mendelsohna. Zatem architektura, obok urbanistyki, ma znaczenie dominujące. Szkoda, że świadomości tego stanu rzeczy tak bardzo nam brakuje i nie pozostawimy naszym następcom tyle dobrej, nowej architektury.
Ważną rolę w Gliwicach odgrywa ponadto dobrze utrzymana zieleń, szczególnie starodrzew, czerpiący również z renty czasowej. To bardzo ważny spadek po poprzednich pokoleniach. Ówcześni mieszkańcy, sadząc drzewa przy alejach i parkach, mieli pełną świadomość, że efekty ich działań będą widoczne dopiero dla następnych pokoleń. Teraz z przyjemnością obserwuję, jak – po latach zaniedbań – wraca dbałość o zieleń miejską i prowadzone są nowe nasadzenia.
Czyli tożsamość Gliwic wciąż kształtują elementy historyczne.
Lubię to miasto przede wszystkim za przedwojenną schedę urbanistyczną, architektoniczną i dendrologiczną. Z przyjemnością i satysfakcją wciąż odkrywam też nieznane mi elementy tej historycznej spuścizny – eleganckie klatki schodowe z plafonami, płaskorzeźby ozdabiające wejścia do budynków czy skomplikowane wątki ceglane, stopniowo oczyszczane z prawie osiemdziesięcioletniego brudu. Jednak gdzieś w zakamarkach pamięci kołacze się myśl, że tę rentę pozostawiła nam społeczność, która w 1945 r. i w latach następnych została nagle zmuszona do opuszczenia swojej małej ojczyzny, a nasi rodzice przejęli ją niekoniecznie z własnej woli.
O problemach z tożsamością – jej niszczeniu, trudnym sklejaniu i budowaniu na Górnym Śląsku oraz na tzw. ziemiach odzyskanych (a tak naprawdę – uzyskanych lub też zamienionych w wyniku wichrów historii) – interesująco pisze w swoich książkach Kajś i Odrzania pochodzący z Gliwic Zbigniew Rokita. Aby rozmawiać o skomplikowanej tożsamości tych ziem, trzeba przeczytać wymienione książki. Warto przestudiować również stare mapy, plany miasta i archiwalne fotografie, dokumentujące kolejne etapy życia miasta, jego przemiany i nie do końca szczęśliwe losy jego społeczności.
Stare Gliwice – mimo pozytywnej oceny – mają, podobnie jak wiele innych polskich miejscowości, dużo elementów i zjawisk, które nie pozwalają w pełni cieszyć się miejską przestrzenią. Najbardziej widoczna i drażniąca jest fragmentarycznie zdegradowana struktura tkanki miasta.
Czyli powojenne i współczesne działania urbanistyczno-architektoniczne. Co Cię najbardziej irytuje w tzw. rozwoju miasta?
To, co dzisiaj irytuje w przestrzeni chyba wszystkich polskich miast, to powojenna ingerencja przestrzenna z okresu PRL. Na obrzeżach większości z nich powstały wielkie osiedla wielkopłytowe, które nie zostały zintegrowane z tradycyjną strukturą dzielnic centralnych. W Gliwicach powstały trzy takie osiedla, łącznie liczące około 35 tys. mieszkańców, co stanowi 1/5 ludności miasta. Takie zjawiska występowały w całej powojennej Europie i do dzisiaj stanowią problemy tak przestrzenne, jak społeczne.
Równie drażniące są mało finezyjne, jedenastokondygnacyjne bloki mieszkalne i biurowe, „wbite” w luki w przedwojennej zabudowie w centrum. Zaburzają one skalę przestrzeni miejskiej i nadal stanowią w niej ciało obce. Niestety, w wyrwy w zabudowie, również tej centralnej, z podobnym wdziękiem „wbijane” są obecnie obiekty handlu sieciowego, o typologii budynków inwentarskich czy magazynowych, otoczone powierzchniowymi parkingami. W Gliwicach – podobnie jak w innych miastach o zbliżonej wielkości – nie uświadczymy zbyt dużo dobrej współczesnej architektury, a dzisiejsze realizacje nie wykraczają poza przeciętność. Szkoda, że nie potrafimy w wartościowy sposób wzbogacić naszych miast.
Przed architekturą konkretnych obiektów „kroczą” urbanistyka i planowanie przestrzenne, których negatywne oddziaływanie na polskie miasta jest chyba największe.
Nieporozumieniem było oddanie projektowania rozwiązań drogowych w mieście w ręce inżynierów komunikacji. Skutkami tego stały się dominacja ruchu kołowego oraz przecięcie tkanki miejskiej trasami szybkiego ruchu poprowadzonymi w wykopach i estakadach, jak odbyło się to w przypadku Gliwic, Chorzowa czy Katowic. W wyniku tych działań w centralnych obszarach powstały „dzikie pola” komunikacji kołowej, w przyszłości niemożliwe do opanowania środkami urbanistycznymi.
Na przedmieściach denerwuje urban sprawl (rozrost miasta) w postaci rozlewającej się zabudowy jednorodzinnej. Paradoksalnie, wraz z regresją demograficzną – widoczną już w populacji miast – tego rodzaju zabudowa mieszkalna eksploduje terytorialnie na pobliskie użytki rolne, tworząc tzw. urbanistykę łanową.
Ale miasto to nie tylko funkcja mieszkaniowa. Są jeszcze usługi i handel – i to też uległo drastycznym zmianom.
„Miękka urbanistyka” mocno mnie irytuje. Niezwykle ważny jest mariaż fizycznej struktury miasta z funkcjami i programem, które ją wypełniają. Moim marzeniem jest spacer po pracy z naszego biura do domu ulicami z eleganckimi sklepami, z przyciągającymi uwagę witrynami. Niestety, marzenie to jest na ten moment całkowicie nierealne do spełnienia i chyba długo jeszcze takie pozostanie. Peerelowskie sklepy z kolejkami, tandetnymi produktami i ich niedoborem, określające przygnębiający klimat ówczesnych ulic, nie przeistoczyły się po transformacji w miejsca zapełnione atrakcyjnym towarem, eksponowanym w lśniących witrynach. Dość szybko takie marzenie okazało się iluzją. W ramach liberalnej „gry w miasto” dopuszczono do lokalizacji galerii handlowych zarówno na obrzeżach miast, jak i w bezpośrednim sąsiedztwie obszarów śródmiejskich (np. w Gliwicach, Katowicach, Zabrzu czy Bytomiu), a to zupełnie zmieniło handlową strukturę centralnych ulic. Galerie, jak pompy ssące, wydrenowały trakty miejskie z większości sklepów – zostały tylko monopolowe, piekarnie i apteki. Miejsce usług handlowych zajęły agencje bankowe, punkty usługowe telefonii komórkowej i lombardy, całkowicie zmieniając tradycyjną geografię ulic.
Uważasz, że skutki tego zjawiska są nieodwracalne? Jest jakaś szansa na przynajmniej poprawne kształtowanie wspólnych przestrzeni miejskich?
Jeżeli postulujemy kreację atrakcyjnych i przyjaznych przestrzeni publicznych, to bardzo istotnym elementem jest ich odbudowa. Obecnie brakuje takich miejsc, a reaktywacja tych istniejących w zasadzie oznacza budowę od nowa, co w naszych warunkach jest w znacznym stopniu nierealne. Zamiast spaceru, którego celem byłoby zrobienie zakupów, pozostaje jedynie wyprawa samochodem do galerii handlowej. To całkowicie zaprzecza koncepcji miasta piętnastominutowego i korzystania z komunikacji zbiorowej. Syndrom zabijania dotychczasowej struktury funkcjonalnej miast ma charakter ogólnopolski. Wyludnianie się śródmieść, stopniowe opuszczanie ich przez powstającą klasę średnią, w połączeniu z brakiem atrakcyjności ulic centralnych, to być może początek stopniowej agonii tradycyjnego miasta.
Handel jest niezwykle ważny, choć to tylko jedna z kilku warstw życia miasta. Są jeszcze nauka, sztuka, kultura, które powinny mieć swoje odzwierciedlenie w urbanistyce i architekturze.
Urbanistyka to także ukryta przestrzeń miasta, która pozornie nie jest tak widoczna jak sklepy, restauracje i kawiarnie, lecz ma duży wpływ na jakość życia. Gliwice dysponują skromną ofertą kulturalną, a chciałoby się przecież mieć możliwość uczestnictwa w wielu wydarzeniach, koncertach, wystawach, wernisażach. Gdyby takie inicjatywy miały miejsce, to w połączeniu z lokalnymi imprezami dawałyby mieszkańcom poczucie współuczestnictwa w ogólnokrajowym i europejskim nurcie kultury. Smutne jest, że funkcjonujące kiedyś w Gliwicach placówki – operetka, teatry studenckie czy prężne gliwickie środowisko fotograficzne – w ostatnich 30 latach stopniowo umierały.
Na tym obszarze nie widać również oddziaływania wyższych uczelni o znaczącej tradycji, w tym Politechniki Śląskiej i Wydziału Architektury. Nie odczuwa się w mieście tak ważnej i istotnej energii studenckiej. Kultura wymaga środków finansowych, pochodzących zarówno z budżetu miasta, jak i od sponsorów, a dzisiaj – niestety – zajmuje ona odległe miejsce na listach priorytetów, tworzonych przez samorządy miejskie.
Jak zaradzić tym wszystkim negatywnym zjawiskom?
To nie są negatywne zjawiska, tylko wieloletnie procesy, które zaburzyły pozytywną percepcję i odczuwanie miejskiej przestrzeni. Odwrócenie ich z pewnością nie jest łatwe i wymaga dużo czasu.
Po latach socjalizmu wydawało się, że demokratyczny ustrój i wolny rynek staną się remedium na szarość polskich miast. Bardzo szybko zorientowano się jednak, że ośrodki miejskie mogą być obszarem lokowania kapitału i jego błyskawicznego pomnażania. Bezkrytycznie przyjęto liberalną doktrynę, pozbawioną planistycznych regulacji, które postrzegane były jako nieprzydatne narzędzia pochodzące z minionej epoki. Inwestycje w miastach podporządkowano mechanizmom finansowym o bardzo krótkim okresie amortyzacji, a tym samym przekazano rzeczywiste władanie przestrzenią bankom, instytucjom finansowym i deweloperom. Doprowadziło to do utraty kontroli nad przestrzenią miejską. W efekcie w polskich miastach na komunistyczne grzechy urbanistyczne nałożono chaotyczną sieć nowych realizacji o charakterze komercyjnym, nie tylko pogłębiającą bałagan przestrzenny, ale również degradującą procesy społeczne. Kryterium ekonomicznej konkurencyjności miast przesłoniło dłuższą perspektywę zrównoważonego rozwoju i dlatego tak trudno wpisać nasze miasta w paradygmat zielono-błękitnej transformacji. Spadek po doktrynie liberalnej będzie równie trwałym elementem naszej przestrzeni, jak dziedzictwo poprzedniego ustroju.
Ponad 80 lat, które minęło od końca drugiej wojny światowej, oddaliło nasze miasta od wzorców europejskich – podobnie jak nasi rodzice, nie pozostawimy po sobie wartościowej renty urbanistycznej. Mimo wszystko trzeba marzyć, bo marzenia napędzają zmiany.
O jakim mieście marzysz, kiedy myślisz: Gliwice?
Chciałbym, aby to miasto stało się dla mnie ulubionym miejscem w Europie i na świecie. Marzę, aby moje pokolenie wniosło do kulturowego kapitału miasta wysokiej wartości w obszarze związanym zarówno z architekturą, jak i z kulturą niematerialną, a także kontynuowało i rozwijało zielony dywan miejski. To marzenie o dobrze pojmowanym, nie prowincjonalnym, ale lokalnym i przyjaznym mikrokosmosie z jednej strony, a z drugiej – o miejscu czerpiącym ze swojej tożsamości i zarazem otwartym kulturowo na Europę oraz świat. Marzę o tym, aby moje miasto stało się prawdziwie europejskie.
Chciałbym pewnego dnia – chociaż zdaję sobie sprawę, że jest to mało realne – poczuć się jak mieszkańcy Gliwic 5 lipca 1931 r. W tym dniu nad miastem pojawił się cud ówczesnej techniki – sterowiec Graf Zeppelin. Unoszący się kolos o długości 236 m i szerokości 30 m wzbudził podziw tłumnie zgromadzonych mieszkańców. Było to wydarzenie na co najmniej taką skalę, jak gdyby pod Gliwicami wylądował prom kosmiczny. Na pewno w każdym mieście można odnaleźć podobne epizody z przeszłości. Właśnie o takiej lokalności i zielonej, wpisującej się w światowe tendencje przyszłości naszych średnich miast powinniśmy marzyć i śnić w księżycowe noce. ■
PIOTR ŚREDNIAWA
architekt IARP, przewodniczący Rady Śląskiej Izby Architektów, członek WKUA i MKUA w Katowicach, od 2003 r. prowadzi z Barbarą Średniawą Biuro Studiów i Projektów w Gliwicach